czwartek, 19 listopada 2015

Rozdział 21- Pamięć

    Tak! Oto ja! Powracam i mam nadzieję, że na dłużej, mimo że nie posiadam komputera. Ale co to dla mnie! Zapraszam na rozdział!

                                                             *Oczami Bucky'ego*

      Kiedy tylko usłyszałem odgłos wybuchu zakryłem Lex własnym ciałem. Muszę się nią opiekować. Mam teraz tylko ją. Nawet jeśli nie tylko, to Steve pewnie nie chce mnie na tym etapie znać. Odczekałem parę sekund. Nic się nie stało, ale słyszałem kroki na klatce schodowej. Dużo kroków.
-Musimy uciekać. Zaraz tu będą- Lex patrzyła na mnie z powagą wymalowaną na twarzy.
-Ty nie musisz. Mogę stąd uciec i nie sprawiać ci już więcej...- poczułem pieczenie na policzku. Spojrzałem na nią zszokowany.
-Nie ma czasu na takie gadanie. Serio rozważałeś zostawienie mnie tu samej? Chodź za mną- pobiegła w stronę okna. Nagle się zatrzymała i obróciła na pięcie- Jednak nie tędy... Do kuchni!
     Nie miałem pojęcia, że w jej kuchni są jakieś drzwi. Mam nadzieję, że agenci S.H.I.E.L.D też o tym nie wiedzieli. Znaleźliśmy się w ciemnym korytarzu. Nie widziałem gdzie idę.
-Fajne co? To stary dom mojego taty. Oficerowie zawsze mają asa w rękawie. Ja mam korytarz i samochód.
     Jej ojciec... Zabiłem go własnymi rękami. Pamiętam jak przez mgłę, jak błagał o litość. Mówił, że ma żonę, córkę i syna, którzy czekają na niego w domu. A ja? Bez wahania pociągnąłem za spust. Mam jego krew na rękach co oznacza, że zniszczyłem jej dzieciństwo.
-Ile miałaś lat kiedy... Ja... No wiesz... Twój ojciec?- zapytałem. Nie wiem czemu. Nie zasługuję na pomoc, której mi udziela. Zapadła cisza, która trwała milenia, jeśli nie wieczność.
-Ojciec zginął w wypadku przy pracy dziewięć lat temu, gdy miałam dziesięć lat- powiedziała zatrzymując się- Sprawca wypadku nie żyje.
-Ale Lex, to byłem...
-Nie żyje powiedziałam- jej ton był zimny. Ruszyliśmy dalej. Nikt się nie odezwał. Zastanawiałem się nad znaczeniem jej słów. Jestem dla niej martwy? A może była to jakaś forma przebaczenia? Kto wie co chodzi po głowach kobietom...? Na pewno nie ja.



                                                                  *Oczami Samanty*

     Dopiero co poznałam moich krewnych, a już mam ochotę ich wybić. Po przygodzie z tak zwaną "smoczą wodą" nie pamiętam już nic związanego z uroczystością zaręczynową... Właśnie! Jestem zaręczona! Co teraz?! Nigdy nawet nie rozważałam posiadania chłopaka, a co dopiero męża! Co prawda myśl o Lokim sprawiała, że czułam się lepiej i pewniej, ale było to dla mnie coś tak nowego, że nawet nie zdążyłam tego przemyśleć. Czuję, że zmieniło się we mnie coś dziwnego. Zaczynam czuć się jakbym miała rozdwojenie jaźni. Jedna część mojej osobowości jest łagodna i radosna a druga wredna i kłamliwa. Co się ze mną dzieje?
    Rozejrzałam się po pokoju i zauważyłam dwa spore cienie.
-Fen, Mung, to wy?- rzuciłam w ciemność. Był środek nocy, a wszystkie lampy były zgaszone. Poczułam ciężar na nogach. To faktycznie były dzieci. W swoich zwierzęcych formach, ale zawsze dzieci. Fenrir jak zawsze nosił na plecach brata. Teraz oboje leżeli u moich stóp na łóżku. Ciekawe czy też bali się ciemności. Wstałam i okryłam ich kocem. Położyłam się tak, by leżeć obok nich. Są moją... rodziną. Chcę ich chronić przed strachem, samotnością i odrzuceniem.
-Gdzie jest wasz tata? Nie powinniście już spać?- spytałam głaszcząc wilka po głowie i gładząc węża. Coś mi tu nie pasowało. Gdyby Loki wiedział, że jego dzieci wyszły z pokoju, na pewno by się nimi zajął... Zaczęłam się martwić. Spał już? Czemu dzieci nie przyszły do niego tylko do mnie?
    Przykryłam Fena i Munga kołdrą i wyszłam po cichu z pokoju. Cicho zamknęłam za sobą drzwi i odwróciłam się w stronę korytarza. I właśnie wtedy...
-Zmieniłaś zdanie i próbujesz uciec nocą? Nie ładnie- wpadłam prosto w czyjeś ramiona.
-Wręcz przeciwnie. Zamierzałam cię poszukać- na twarzy Lokiego pojawiło się zdziwienie, które szybko zostało zastąpione złośliwym uśmieszkiem.
-Już się za mną stęskniłaś? Nie wytrzymujesz beze mnie pięciu minut?
-Loki, Fen i Mung są u mnie w pokoju. Czy coś się stało?
-Porozmawiamy potem, dobrze?- wyszeptał mi do ucha- Ściany w tym pałacu nasłuchują- odsunął się- Zaraz zabiorę chłopców do siebie. Przykro mi, że cie obudzili.
-Nic się nie stało- uśmiechnęłam się do niego łagodnie i wróciłam do pokoju. Co mogło się stać? Czemu nie mogliśmy o tym porozmawiać? Jesteśmy przecież u mnie w domu... Prawda? Coś tu nie pasuje...
    Położyłam się w łóżku i już miałam zasnąć gdy przez moje powieki zaczęło przebijać się zielone światło. Usiadłam na łóżku i spojrzałam prosto na mojego przyszłego męża.
-I to ja nie wytrzymuję bez ciebie pięciu minut?- zachichotałam. Przewrócił tylko oczami. Wymamrotał coś pod nosem i dziwna zielona tarcza otoczyła mój pokój.
-Teraz nikt nas nie słyszy. Pakuj się. Musimy wyjechać.
-Co?! O nie, nie! Nie ma mowy! Dopiero co tu przyjechaliśmy! Znalazłam matkę...
-Tak, tak. Nie mówię, że na zawsze. Ale przyjedziemy tu jak nie będzie tu już twojego kochanego ojczulka...- tylko uniosłam brwi. Oni się znają?- Bo o ile teściową mam naprawdę wspaniałą to nad teściem bym popracował...
-Coś się stało?- spytałam. loki spoważniał.
-Twój ojciec próbował mnie zabić.

                                                                 *Oczami Lex*
      Czy tylko on nie rozumie, że mu wybaczyłam? Ugh! Faceci! Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż jakieś tam porachunki z przed 10 lat! Na końcu korytarza czekał na nas samochód. Moje czarne sportowe maleństwo, zatankowane do pełna. Jak ja dawno nie jeździłam! Wskoczyłam za kierownicę i odpaliłam silnik.
-Wskakuj. Musimy kogoś odwiedzić zanim się schowamy- nie obchodził mnie fakt że mogą ją namierzyć tylko przez moje odwiedziny. Nic na nią nie mają i nie mają prawa jej przesłuchiwać W końcu jest chora psychicznie.
-Kogo? Mamy na głowie masę agentów. Namierzą tą osobę.
-Ale ta osoba ma klucze. I raczej nic jej nie zrobią. Jest w wariatkowie.
-Masz przyjaciół w szpitalu psychiatrycznym?- zapytał z uniesionymi brwiami.
-Nie. Matkę.
             
                                                                           ***
 
      -Tak. To tylko krótka wizyta.
-Przepraszam, ale czy może pani powtórzyć kim pani jest?- spytała pielęgniarka.
-Jestem córką pacjentki- odpowiedziałam wysilając się na cierpliwość. Jeśli ona zaraz nie wpuści mnie na oddział to przestanę być miła...
-Ale pacjentka zeznawała, że...
-Że upiekła córkę? Serio to pani kupiła? Może i próbowała ale jak widać tu stoję. Więc proszę mnie do niej natychmiast przepuścić- powiedziałam zimnym tonem. Kobieta niepewnie na mnie zerknęła i głośno przełknęła ślinę.
-Tak jest pani...?
-L-e-x-i-n-g-t-o-n. Jak miasto. Boże, co pani miała z historii w szkole?- spytałam mocno poirytowana. Rodzice musieli utrudnić mi życie tym cholernym imieniem.
-Prze...
-Niech pani mnie nie przeprasza, tylko zaprowadzi do matki, bo pokażę wam wszystkim kto tu jest prawdziwym psychopatą!- warknęłam. Podziałało. Wzięła kluczyki i zaprowadziła nas do sali.
-Pani Mario? Gość do pani- powiedziała i zaprowadziła nas wszystkich do sali, gdzie mogliśmy porozmawiać.
-Boston? Czy przyszedł Boston? A może Marck?- spytała kobieta która mnie urodziła. Miała przepaskę na oczach, żeby nie było widać jej pustych oczodołów jednak ja wiem jak to wygląda.
-Nie- powiedziałam- Lexington. Marck nie żyje, a Bostona zabiłaś. Mnie próbowałaś, ale nie wyszło, pamiętasz?
-Nie rozumiesz aniołku. Nie możesz być Lex, bo ona nie zginęła. Ja już jestem w niebie i szukam synka i męża. Trudno ich znaleźć po ciemku, ale dam radę- powiedziała śpiewnym głosem.
-Jesteś kompletną wariatką. Żyjesz. Zabiłaś Bostona po tym jak oszalałaś po morderstwie taty. Gdy zostałam ci tylko ja uznałaś, że dołączymy do nich razem. Próbując nas zabić straciłaś oczy. Zamknęłam cię w świrowni, bo jesteś niepoczytalna. Koniec historii. Potrzebuję czegoś od ciebie.
-Nie nie, nie, aniołku. Jestem w niebie. Jest tu pięknie. Zastanawiam się co tam u Lexuni. A może jesteś jej aniołkiem stróżem? Co u mojej córuni? Kiedy do nas dołączy?- spytała. Przewróciłam oczami. Muszę grać według jej szaleństwa.
-No, ta, jasne. Jestem aniołkiem stróżem. Biegam po tęczy i chronię twoją córeczkę. Dołączy do ciebie pod jednym warunkiem.
-Och tak! Nie ma nic lepszego niż pełna rodzina. Czego jej potrzeba, żeby się tu dostać?- jej radość napawała mnie odrazą.
-Kluczy do domku nad jeziorem. tam chce was spotkać.
-Domek... Taki ładny... Pamiętam nasze wakacje tam... Byliśmy tak szczęśliwą rodziną. Klucze, tak? Jak zawsze, w doniczce.
-Dziękuję. Do zobaczenia. Amen, chyba...- kiedy wychodziłam z sali zatrzymał mnie jej głos.
-Aniołku... Przekaż jej coś...
-Jasne. Co?- spytałam niedbale.
-Przeprasza...- zatrzasnęłam drzwi nim skończyła, a z moich oczy popłynęły łzy...

                             
                                                             *Oczami Lokiego*

     Szybko się spakowała. Naprawdę. Nie spodziewałem się tego po kobiecie. Podałem jej rękę.
-Odblokuj swoją moc Pozwól jej do mnie przepływać- posłuchała mnie i zamknęła oczy. Skupiłem się na wszystkich naszych rzeczach w pałacu i przeniesieniu ich do Asgardu. Zaczęliśmy znikać. I w tym momencie ktoś wyważył drzwi. Matka Samanty stała w drzwiach i patrzyła na nasze znikające ciała. Samanta otworzyła oczy, a jej oczy się zaszkliły.
-Żegnaj- wyszeptała. Poczułem nagły przypływ mocy. Świat się zatrząsł. Czy to jej siła?
    Obudziliśmy się w mojej komnacie w pałacu.
-Mogą podążyć za nami. Nie mamy czasu do stracenia.
-Co zamierzasz zrobić?- spytała zdziwiona.
-Nadać ci imię, które sprawi, że nie będą mieli nad tobą kontroli- powiedziałem. Przeszukiwałem pułki mojej biblioteczki w poszukiwaniu starej księgi magii.
-Imię? Kontrola?- nie wiedziała... No tak. Nie powiedziałem jej.
-Imiona mają wielką moc. Wytłumaczę później... Mam!- szybko przekartkowałem książkę- Tu jest... Podaj mi rękę- bardzo ostrożnie i niepewnie wysunęła ją w moją stronę. Chwyciłem ją za dłoń i zacząłem zaklęcie. Jej skóra zaczęła nabierać złotego blasku. Rozchodził się w górę, obejmując całe jej ciało. W końcu doszedł do oczu. I wtedy się zaczęło... W tym samym miejscu co Samanta siedziała dziewczyna. Przenikały się. Miała ciemną karnację i długie brązowe włosy a, ubrana była w czerwoną suknię...
-S... Sigyn?- spytałem, a mój głos się łamał.
-Byłam Samantą. Byłam i Sigyn. Jestem Sigyn Samanta Surtrsdottir. Nie wiem kim będę- powiedziały oboma głosami. Po ich policzkach spływały łzy, a twarz była wykrzywiona w bolesnym grymasie. Głos Samanty przebił się cicho- Loki, to boli, ratuj...- i wtedy zemdlała.














3 komentarze:

  1. Przeczytałam dzisiaj całego twojego bloga i powien jedno: chcę więcej.
    Twój styl pisania jest ok. Umiesz pisać całkiem dobrze pod względem stylistycznym ale zdarzają ci się ortografy i zjedzone literki. Kłuje w oczy trochu. Powinnaś załatwić sobie betę. Mimo wszystko twoje opko podoba mi się strasznie. Może powinnaś była trochę dłużej rozwijać więź tworzącą się między Sig... znaczy Samanthą i Lokim, ale nie przeszkadza mi to zbytnio.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, że skomentowałaś ten rozdział! Wstyd mi teraz za te ortografy i zjedzone literki... Głupio pytać, ale... Co to "beta"? Inna sprawa z Samantą i Lokim... Sama czuję że między nimi za szybko się coś rozwija, ale tłumaczę to sobie na 2 sposoby:
      1. Znają się przecież (teoretycznie XD)
      2. U nich czas leci wolniej iż u mnie, a ja jestem z natury osobą niecierpliwą, ale postaram się ich trochę zwolnić a może nawet cofnąć... HAHAHA! Nic nie wiecie! 3:D
      Pozdrawiam, Sigyn <3

      Usuń
  2. No w koncu :) czekam na resztę

    OdpowiedzUsuń